Wielka ucieczka

Jestem czytaczem. Nawet nie to, że czytelniczką, tylko że czytam wszystko, co jest napisem o znajduje się w zasięgu wzroku. Właściwie to dlatego zaczęłam się uczyć języków – od zawsze fascynowały mnie inne rodzaje pisma, szczególnie te o pięknych, starannie kaligrafowanych znakach.

Ale jestem też czytelniczką, i jeśli już jakiś język staje się dla mnie zrozumiały, to zaczynam w nim czytać – książki, czasopisma, teksty w Internecie.

Nauczyłam się czytać, mając mniej niż cztery lata. Zaczęło się od maszyn do pisania, gdy babcia albo mama zabierały mnie do biura (już nie pamiętam czemu, ale do przedszkoli chodziłam jakoś tak od przypadku do przypadku, może przez częste przeprowadzki?)

W każdym razie pamiętam, że przyciągały mnie klawisze i łatwość, z jaką po naciśnięciu na papierze pojawiała się litera. I jako dziecko waliłam w te klawisze bez ustanku. Dostałam maszynę, bez taśmy (w PRL taśmy do maszyny były towarem ewidencjonowanym, bo na maszynie można było przecież pisać rzeczy antypaństwowe!) oraz kartkę, która nauczyłam się przewijać do początku – i waliłam.

I waliłam bezrozumne, aż ktoś – bodajże nawet kierownik, którego wszyscy w biurze się bali i przed którym mnie chowano – pokazał mi, jak napisać moje imię. A potem już poszło. Nagle świat stanął przede mną otworem. Nagle nie musiałam pytać, co to za ulica, co to za sklep – bo sama mogłam sobie przeczytać.

Po kolejnych dwóch latach umiałam już czytać płynnie i z modulacją głosu. Co sprytnie wykorzystały panie w przedszkolu, bo mogły zostawić całą grupę dzieciaków, słuchających czytanej przeze mnie na głos książki, i wyjść na chwilę w sobie tylko znanym kierunku – prawdopodobnie po szybkie zakupy do Samu naprzeciwko przedszkola.

Gdy poszłam do szkoły, na lekcjach nudziłam się strasznie, bo czytać i liczyć już umiałam. Jedyne, czego się nauczyłam nowego, to pisma ręcznego (drukowane znałam od dawna). W domu miałam własną biblioteczkę, chyba ponad pięćdziesiąt książek, i ciągle dostawałam nowe. Gdy przyszło do testów sprawdzających czytanie, miałam wynik ok. 80 słów na minutę – bo szybciej czytać na głos po prostu się nie dało. Nauczycielka sprawdziła jeszcze z ciekawości, jak szybko dam radę czytać po cichu. Wyszło ok. 240 słów.

Teraz wiem, że to się nazywa hiperleksja i jest jednym z objawów/cech/elementów spektrum autyzmu. I całkiem podręcznikowo nie miałam prawie żadnych zdolności społecznych, nie umiałam zapamiętać innych dzieci, ich imion – poza kilkoma, z którymi siedziałam razem. Nie umiałam zapamiętywać dokładnie słów czy rzeczy, ani ich kolejności czy umiejscowienia. Natomiast, o dziwo, nie miałam problemów z mówieniem – poza dziwną, głuchą intonacją, przez którą przezywano mnie „robot” albo „komputerek” – tym bardziej że szybko liczyłam.

Niemniej w poradni psychologiczno-rozwojowej sklasyfikowano mnie jako dziecko ponadprzeciętnie inteligentne i zasugerowano, żeby po pierwszej klasie dać mnie do trzeciej. Więc gdy poszłam normalnie do drugiej, długo myślałam, że to jakaś kara… Udało się to wyjaśnić dopiero na początku szóstej – mówiłam o brakach w komunikacji?

Ale niezależnie od tego biłam rekordy czytelnictwa. Ze szkolnej biblioteki wypożyczalnia maksymalne pięć książek tygodniowo, aż mi kiedyś bibliotekarka zaczęła zadawać pytania sprawdzające, czy faktycznie te książki przeczytałam. Robiłam ją informacja, że oprócz biblioteki szkolnej korzystam jeszcze z wojskowej biblioteki garnizonowej, gdzie biorę książki na karty obojga rodziców (do dziesięciu tomów jednorazowo).

A do tego miałam własną bibliotekę, pod koniec podstawówki ponad dwieście książek, do tego kupowałam czasopisma popularnonaukowe na każdy możliwy temat – geografia, przyroda, technika, może poza historią – i fantastyczne. Również po rosyjsku, bo sporo mieliśmy obowiązkowo prenumerować rosyjskie czasopisma, to wzięłam sobie jakiegoś ichniego „młodego technika” – kiedyś nawet na lekcje tłumaczyłam artykuł o możliwościach wykorzystania soi do tworzenia miękkich, nieszkodliwych dla oka soczewek kontaktowych.

A potem było jeszcze gorzej. Pod koniec podstawówki rodzice zapisali mnie na kurs niemieckiego. Sama dodatkowo wzięłam jeszcze kurs angielskiego. W liceum doszedł francuski, ale jeszcze wcześniej opanowałam podstawy hiszpańskiego z samouczka, znalezionego u ciotki (byłam u niej dwa dni, po których znałam wymowę, odmianę czasowników i ze dwie setki słówek – to z kolei hiperfokus, charakterystyczny i dla autyzmu, i dla ADHD; dzięki niemu kiedyś nauczyłam się na pamięć wiersza Reduta Ordona w dwóch powtórzeniach).

I uzbrojona w języki, zaczęłam czytać po rosyjsku i francusku – do niemieckich i angielskich książek nie miałam dostępu. Natomiast miałam telewizję – polska, czeską i niemiecką, bo z racji miejsca zamieszkania byliśmy w zasięgu czeskich i niemieckich nadajników. Do tego dochodziła telewizja rosyjska, retransmitowany z radzieckiej bazy wojskowej, a jakiś kaprys geografii przenosił do nas również hiszpańską jedynkę i jakiś program portugalski, jednak ten mocno śnieżył i nie miał dźwięku.

Potem, na studiach, zaczęłam się uczyć hiszpańskiego i portugalskiego, potem włoskiego… Generalnie języki z tych samych rodzin są do siebie podobne, więc języki słowiańskie, romańskie i germańskie stały się dla mnie przynajmniej częściowo zrozumiałe przez podobieństwo konstrukcji, odmian i rdzeni.

Ale meandry życiowe spowodowały, że nie miałam kiedy tych języków używać – kiedyś, w wolnej chwili, policzyłam, że między końcem systematycznej nauki angielskiego a rozpoczęciem posługiwania się nim na co dzień minęło dwadzieścia pięć lat, przez które mówiłam w tym języku łącznie przez może dziesięć godzin. Dla hiszpańskiego i portugalskiego było jeszcze gorzej – trzydzieści lat przerwy, dopiero teraz mam w nich z kim rozmawiać.

(W ogóle ten tekst to piękny, również charakterystyczny dla osób ze spektrum autyzmu oversharing, pisanie o sobie wszystkiego naraz, nieważne czy ktoś przeczyta czy nie).

Ale, wracając do czytania: wprawdzie nie miałam z angielskim kontaktu na żywo, ale odkąd weszłam do internetu, zaczęłam po angielsku czytać. Wiadomości, czasopisma, strony tematyczne, pisane przez pasjonatów. Kilkanaście lat temu poczułam się na tyle pewnie, że zaczęłam czytać książki papierowe. A niedługo potem ebooki.

Przez ostatnie piętnaście lat przeczytałam z pięćset, może nawet tysiąc anglojęzycznych książek – obecnie jest ich ponad pięćdziesiąt rocznie. Do tego dochodzi setka czy dwie polskich i kilkanaście rosyjskich (od ataku na Ukrainę dużo mniej, bo trudno znaleźć ukrainskie księgarnie z rosyjskojęzycznymi ebookami, a w rosyjskich kupować nie chcę).

Brakuje mi też literatury francuskiej – problem w tym, że nie mam przestrzeni na czytanie rzeczy innych niż fantastyka. Nie chcę czytać tłumaczeń na francuski, a oryginalnej francuskiej fantastyki jest niezbyt wiele. A przynajmniej nie mam źródeł.

Za to nigdy nie przekonałam się do czytania po niemiecku. Ten język jest mi i bliski, i daleki jednocześnie. W przypadku prasy i telewizji kontekst zdania łatwo złapać. Książki natomiast zawierają dużo słów specyficznie niemieckich, złożonych wielokrotnie, a czasownik (szczególnie imiesłów przeszły) ląduje gdzieś na końcu zdania, więc trzeba przeczytać czasem pół strony okoliczników i przydawek, żeby zrozumieć, co robią z podmiotem.

No ale skąd wielka ucieczka? Cóż, dla mnie są nią książki. Rzeczywistość jest jaka jest. I to, że czytam przeciętnie więcej niż książkę dziennie, powoduje, że poświęcam na książki wiele czasu, który powinnam wykorzystać inaczej.

Ale jak to zrobić, jak strony same się przewracają?… Ile razy czytałam książkę do końca, gdy kończyłam, było już jasno – a ja od razu kupowałam i ściągałam następny tom? Obawiam się, że muszę się nauczyć ograniczać czas na czytanie. Albo planować – i trzymać się granic…

Dodaj komentarz